Przejdź do głównej zawartości

Food Adventure, Part 2 – po wietnamsku w Chinatown, z Żoną Autora.

Jak każde szanujące się kosmopolityczne miasto, także Singapur posiada swoje Chinatown. Miejsce to bardzo turystyczne, kiczowate, ale mimo wszystko warte odwiedzenia. Szczególnie wieczorem gdy zbliża się jakieś chińskie święto. Przystrojone jest wtedy różnobarwnymi lampionami, często można trafić na występy artystyczne różnej maści. Jeśli akurat nie zbliża się żaden festiwal, warto zejść z tych najbardziej zatłoczonych uliczek pełnych straganów dla turystów i pozaglądać tam, gdzie siedzą lokalesi.
Starzy Chińczycy grają w warcaby, oczywiście na pieniądze, a sklepy z leczniczymi składnikami tradycyjnej chińskiej medycyny przyciągają dziwnymi zapachami, niewiadomego pochodzenia korzonkami oraz do niczego niepodobnymi produktami. Dla nas Chinatown to przede wszystkim kolejna ulubiona miejscówka jedzeniowa – bezpretensjonalna restauracyjka Yummy Viet. Tak, do Chinatown chodzimy na wietnamskie jedzenie. Po ostatnim pobycie w Warszawie mam wrażenie, że kuchnia wietnamska jest bardzo popularna. Lokale z zupą Phở są niemal tak widoczne jak apteki. No i dobrze, bo to bardzo fajna moda jest. A prawdziwa aromatyczna zupa Pho działa cuda na poprawienie formy i humoru. Kiedy w grudniu 2013 wybraliśmy się na Boże Narodzenie do Hanoi, to właśnie Pho rozgrzewała nas wieczorami, gdy temperatura spadała poniżej 15 stopni. Tak, wiem jak to brzmi, kiedy czyta się ten test w styczniu w Polsce, ale nam naprawdę było wtedy zimno. 
Yummy Viet odkryli dla nas Edyta i Michał – nam chyba nie przyszło by do głowy szukać takiego jedzenia w tym miejscu. A tu recenzje dobre i ceny przystępne, więc spróbowaliśmy. Najpierw razem, potem często sami oraz z odwiedzającymi nas gośćmi. Dziękujemy Edycie i Michałowi! Właściwie to chyba bardziej Edycie, bo to ona wyszukała to miejsce w internecie. Knajpka to mała, miejsc około 30-stu, a obsługa często jest uroczo niekompetentna. Ale i tak tam wracamy, bo aromat Pho, jej lekko słodki smak i mnóstwo świeżej zieleniny jest fenomenalny. Jeśli mamy ochotę na lekki acz sycący posiłek, idziemy właśnie tam. Poza tym knajpka jest kameralna, stosunkowo mało znana i nienastawiona na turystów z grubymi portfelami. 


Yummy Viet z zewnątrz...


...oraz wewnątrz

Naturalnie wietnamska kuchnia to nie tylko Pho, ale dla mnie to jest pierwszy wybór. Fenomenem Pho jest według mnie to, że syci, ale nie pozostawia uczucia ciężkości, pewnie dzięki świeżym przyprawom. Tradycyjnie Pho podawana jest z wołowiną, ja jednak często decyduję się na wersję z kurczakiem. Potem zwykle żałuję, bo mimo że kurczak jest dużo delikatniejszy w smaku, to jednak wołowina lepiej komponuje się z przyprawami. Co pływa w Pho? Oprócz mięsa i makaronu ryżowego także kiełki fasoli, cebula, dużo bardziej perfumowana niż znana z włoskiej kuchni - tajska bazylia oraz kolendra. Zielonego ma być dużo i świeżo. Żadnych suszonych ziół. Można też doprawić świeżo wyciśniętym sokiem z limonki. W Pho jadanej przez Autora pływa też sporo świeżego chilli. Limonka i chilli są domyślnie podawane z zupą. Autor jakiś czas temu przerzucił się na nieco inną zupę - Spicy Beef Noodle Soup, która ma odmienny zestaw przypraw i jest dużo ostrzejsza niż Pho. Obie zupy podawane są w duuuużych miskach, dlatego najczęściej zupa stanowi nasz cały posiłek w Yummy Viet. Jeśli jest nas więcej, bądź jesteśmy bardziej głodni, wówczas decydujemy się na przystawki. Tu wybór jest spory. Mój pada na świeże sajgonki (Fresh Spring Rolls), czyli zawinięte w papier ryżowy krewetki z makaronem ryżowym, kiełkami i zieleniną podane z pikantnym sosem z orzeszków ziemnych. Autor woli tradycyjne smażone sajgonki podawane z ostro-kwaśnym sosem z chilli. Rzadziej nasze przystawki  to sałatka z zielonego mango (z chilli) albo z grillowanej wołowiny (z chilli) albo rolki z krewetek owinięte wokół kawałków trzciny cukrowej (z sosem chilli, a jakże).  Do gaszenia pragnienia używamy Vietnamese Ice Tea, czyli podawana na zimno lokalna zielona herbata, bardzo łagodna w smaku i lekko słodkawa. 


Na osobne wspomnienie zasługuje Vietnamese Baguette, czyli pozostałość po francuskich kolonialistach – chrupiąca bagietka z mięsem i marynowanymi warzywami, kolendrą i chilli. W Hanoi mieliśmy ulubione miejsce, gdzie kupowaliśmy sobie takie kanapki w najbardziej basic wersji, z domowym pasztetem. Braliśmy je na wynos jako prowiant na zwiedzanie miasta. Dla mnie to hicior porównywalny z bocadillios con jamon serrano w Barcelonie. Proste, z małej ilości składników, ale składników najlepszej jakości. Ok, wracając do Yummy Viet, oni też podają kanapki. Różne wersje, wszystkie godne polecenia. 

Deserów nie polecamy. Nie znaleźliśmy nic wartego uwagi. Aha, watro napić się wietnamskiej kawy, która jest inna nie tylko ze względu na smak, ale i sposób parzenia.  
Cenowo jest bardzo przyjaźnie. Nie tylko jak na tę część Singapuru, ale wobec ogółu tutejszych cen. Zupa Pho to wydatek poniżej S$10, moja kurczakowa kosztuje S$ 7.50, a klasyczna z jednym rodzajem wołowiny S$7,90 za porcję. Porcja, czyli dwie duże Fresh Spring Rolls to wydatek S$3.90. Rewelacyjna Vietnamese Baguette to niespełna S$6. 
Tyle Pho do wyboru...
...a ja i tak wzięłam kurczaka. W tle Fresh Spring Rolls, Grilled Beef Sadad, Vietnamese Ice Tea
Fresh Spring Roll w zbliżeniu
Podsumowując, nasza ulubiona wietnamska knajpka to znowu miejsce przyjazne dla budżetu, kulinarnie wierne oryginałowi i w super lokalizacji. 
W razie gdybyście chcieli spróbować oto adres: 28 Smith Street, Singapore 058942. Pełne menu i profesjonalne zdjęcia znajdziecie tu: http://www.yummyviet.com.sg

Komentarze

  1. Na każdym zebraniu musi być tak, że ktoś zaczyna, więc ja zaczynam. Chciałbym kilka faktów wyprostować by prawda historyczna nie uległa zafałszowaniu. Na beef spicy soup się nie przerzuciłem, ale zamawiałem ją od samego początku jako osoba monotematyczna i nielubiąca nagłych zmian w swoim życiu, o ile dobrze sięgam pamięcią. A pamięć mimo, że czterdziestoletnia, to wciąż u mnie hasa bez zarzutów. Fakt ów tylko moja małżonka najwyraźniej przespała. Po drugie primo, rzadko decyduję się na fried spring rolls. Jeśli decyduje się na jakiś starterek, to są to zwykle krewetki na pałkach trzciny cukrowej, a od niedawna wspominana sałatka z grilowaną wołowiną. Za świeżymi rolkami nie przepadam.
    Niekompetencja obsługi polega na dość ograniczonej znajomości języka, co wbrew pozorom dodaje knajpce uroku. Zwykle otrzymujemy to co zamawiamy. Knajpka faktycznie serwuje bardzo dobre jedzenie i co ciekawe, znajduje się tuż obok, a w zasadzie na turystycznym trakcie, ale jest na tyle mało atrakcyjna, że turyści tam nie zaglądają.
    Jeśli chodzi o naszą stolycę, to mam te same spostrzeżenia co Nati. Wietnamczycy po latach konspiracji i udawania przestali być Chińczykami i namnożyło się miejsc z wietnamskim jedzeniem. Ciekawy jestem, czy wspominane zupy są równie dobre?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem pewna, ze mamy zdjecia z roku 2013 dokumentujace Ciebie jedzacego Pho z wolowina :)
      Co do fried spring rolls - masz racje :*

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.