Myślą nagłą porażony wczoraj zostałem,
wyczekując bezmyślnie - wiem, zaprzecza
jedno drugiemu - nad garem, wpatrując jak jeden za drugim na wierzch,
koreańskie pierożki Wonton wypływają. W zestawie z barszczem, kołduny imitować
miały. Czas bezproduktywnego wyczekiwania na wrzątek postanowiłem wykorzystać –
bo w obecnych czasach szybkiego przesyłu informacji nie należy go marnować – na
tworzenie pamięciowego katalogu rzeczy, których brak odczuwamy wystarczająco dotkliwie
i mocno, by to opisać. Katalog czynnikiem sprawczym niniejszego tekstu się
stał.
Na lidera niekwestionowanego, pomidora obwołuje. Wprawdzie cywilizacja dociera do Singapuru opieszale, ale pomidory oczywiście w sklepach występują. Smakiem podobne zupełnie do niczego i bliżej im do zmielonej gąbki niż czerwonego warzywa. Nie równać im się z naszymi pomidorkami pachnącymi, co to na straganach prężą się dumnie i smakowicie, prosząc zjedz mnie, zjedz mnie. Niestety tutejszy pomidor to warzywo niewystarczająco hołubione i niedopieszczone w hodowli, a jego spożywanie nie dostarcza żadnej przyjemności.
W sklepach pomidory europejskie napotkać
również można, lecz europejska jakość jest niewyobrażalnie droga niczym
królewski rarytas. Chcąc nie chcąc, wspomagamy się pomidorkami koktajlowymi,
choć ich smak także odbiega od tego czego byśmy po pomidorze oczekiwali.
Letni mój pobyt w kraju opisywałem. Dwa
miesiące obżerałem się pomidorami do nieprzyzwoitości. Mój zestaw śniadaniowy od
pierwszego do ostatniego dnia wyglądał niemal niezmiennie. Zbożówka, pomidory,
serek Capri przemiennie z twarogiem i kabanosy. W weekend na urozmaicenie się
zdobywałem, zmieniając serek na berlinki uzupełnione dobrym pieczywem.
Następne pozycje nie tworzą uporządkowanego
systemu i wyskakują z głowy wraz z przypływami pamięci.
Truskawka, z nią mam dylemat. Owszem, któż
by pogardził truskawką, ale sam nie wiem, czy truskawka to owoc, za którym
tęsknie nad wyraz? Właściwie nie wiem, czy jej brak odczuwam bardziej aniżeli
będąc w kraju? Wiadomo, truskawka rzecz sezonowa, przychodzą mrozy i
zawierucha, truskawek nie ma. Truskawki są nieoficjalnym wyznacznikiem nadchodzącego
lata. Kiedy ono przychodzi, pojawiają się też truskawki. Przyjemnie było
opychać się nimi do syta, opijać truskawkowym koktajlem, ale czy brakuje mi ich
boleśnie? Sam nie wiem. Gdyby były dostępne cały rok, straciłyby cały swój
urok.
Koszyk nabiałowy - twaróg, maślanka, kefir.
Jeszcze do niedawna śliniłbym się na samą wzmiankę. W miarę zdobywania
doświadczeń, odkrywania nowych lądów i możliwości, wyczailiśmy czas jakiś temu
rosyjski sklep internetowy. Kalinka, no jakże by inaczej. Dumę trzeba schować i
iść do ruskiego po prośbie. W jego asortymencie są min. marynowane polskie
borowiki, matiasy, serki homogenizowane, lutenica, ajvar, a także kefir i
twaróg. Twaróg jest wprawdzie „prawie” takim twarogiem, ale odbiega smakiem nieznacznie
od lepszego, polskiego twarogu. Ponadto jedna z sieci sklepowych ma na swych
półkach maślankę, oraz serek wiejski w smaku i wyglądzie bardziej jednak przypominający
twaróg. Z Australii, bo z Australii, ale zawsze coś.
Podczas żmudnego procesu aklimatyzacji i
oswajania Singapuru, mnóstwo radości sprawiło nam znalezienie na półkach
prawdziwego tartego chrzanu w słoiczkach oraz puszkowanej kapusty kiszonej. Oba
produkty niemieckie. I jak tu nie lubić Niemca, który aktualnie naszym
przyjacielem jest, nie wrogiem.
„Pana z garmażerki” na Saskiej należy bez
dwóch zdań umieścić na liście rzeczy brakujących. W zasadzie, to brakuje mi
jego garmażerki i wyrobów, w które zaopatrywaliśmy się kiedyś regularnie.
Pierogi z mięsem, owocami, ruskie, gołąbki, krokiety z najprzeróżniejszym
nadzieniem, naleśniki z serem, owocami, kopytka, flaki, sałatka ziemniaczana,
surówka z marchewki i wiele innych. Facet o aparycji cinkciarza, lecz zabawny i
bardzo miły, ma naturalny dryg do handlu. Usadowił się w miejscu i funkcjonuje
od dawna. Nie kantuje, nie naciąga, miejscowym daje na kreskę, a jedzenie jest
zawsze świeże, proste i bardzo smaczne. Potrafił przekonać do siebie zarówno
klony jak i okoliczne starsze panie. Ja sam potrafiłem dymać przez całą stolycę
w poprzek, by zakupy na weekend, albo w tygodniu u „pana z garmażerki” zrobić.
Sprawdzałem podczas letniego pobytu, garmażerka jest i funkcjonuje. Oczywiście byłem stałym klientem i co miłe,
pan nas rozpoznał, kiedy byliśmy tam z Nati. A nic nie rozpoczyna tak dobrze
sobotniego poranka jak naleśniki z twarożkiem, gruszką i morelami, posypane
malinami. Warto dymać na Saską do „pana z garmażerki”.
Ciasta! Mój problem, bo to ze mnie ciastowy
stwór. Nati za ciastami raczej nie przepada. Słodycze jadam incydentalnie, ale
ciasta, niekontrolowany potrafię wrąbać w krótkim czasie całą blachę nie
dzieląc się z nikim. Patrzę wilkiem (stąd ten Wilk?) na każdego, kto mi z tej
blachy choć kawałeczek uszczknie. Preferuje serniki, szarlotki (wolę nazwę
jabłecznik), murzynki, choć tak naprawdę jest mi wszystko jedno. I masz babo
placek. Wylądowałem na ciastowej pustyni. Ciasta, częściej torty, występują i
owszem, ale odstraszają już samymi kolorami, które nie przypominają niczego co
nadawałoby się do jedzenia. Popularne jest ciasto marchwiowe, które samo w
sobie nie jest takie złe, ale jego konstrukcje współtworzy cytrynowy icing, za którym
nie przepadam. Z „ciast” cieszących się popularnością występuje również sernik
z serka Philadelphia. Kpina. Kiedyś za mną
sernik chodził, więc w trakcie naszej przejażdżki rowerowej wzdłuż East
Coast Park zatrzymaliśmy się na kawę i rzeczone ciastko. Zjadłem dwa kawałki.
Myślałem, że się porzygam. Równie dobrze mogłem wsypać kilogram cukru do
opakowania serka i rąbać prosto z pudełka. Popularnością cieszą się również
lepsze, gorsze odmiany Brownie i Scottish oat cakes. Bleeee….
Cierpię więc strasznie i regularnie
zatruwam życie Nati mówiąc – ale bym
zjadł kawałek ciasta.
Pani sprzedająca ciasta na bazarku na
Saskiej, samych serniczków miała kilka gatunków, do tego kilka szarlotek,
ciasta jogurtowe z owocami, mixy sernika z murzynkiem, no raj.
Cisza, spokój. Singapur jest potwornie
głośnym miastem. Bezsprzecznie wpływ na to ma gęstość zaludnienia, ale również wiele
decybeli fundowanych często na własne życzenie. Trudno jest znaleźć w
Singapurze miejsce, w którym można delektować się ciszą. Podczas opisywanego
wyjazdu na Koh Lant-ę, żal mi było słuchawki z muzyką zakładać na uszy, by nie
tracić ciszy, od dawna nie doświadczanej.
W całym Singapurze trwa wieczny jazgot.
Najliczniejsza tu nacja chińska artykułuje dźwięki bardzo głośno. Im bardziej
chińsko, tym głośniej.
Zastanawiałem się niedawno, jak sobie z problemem
radzi armia chińska, bowiem Chińczycy do szeptu nienawykli. I już moja wyobraźnia
podsuwa mi obraz zakradających się na palcach chińskich soldatów drących
wniebogłosy. Wniosek mi się w głowie ułożył, chińskiej armii nie ma co się
obawiać. Jak tylko ruszy się z miejsca, będzie słychać. Lecz to nie ludzkie
głosy, czy odgłosy miasta są najgorsze. W Singapurze permanentnie trwa remont i
budowa. Remont naszej ulicy trwa już dwa lata, choć logika związanych z nim
prac jest dla nas mocno zastanawiająca i nie staramy się już za nią nadążać.
Ulubionym urządzeniem Polaka majsterkowicza
zdaje się być, lub jest wiertarka. Jestem przekonany, że każdy trafił na
sąsiada, któremu przyszło do głowy powiercić w sobotnie popołudnie lub piątkowy
wieczór. Mieszkaliśmy na Saskiej, co słyszę - wiertarka, jestem u rodziców –
wiertarka, u siostry – wiertarka, mieszkaliśmy na Alasce, myślałem sobie mieszkania nówki sztuczki, wszystkie
haczyki, obrazki powieszone. Guzik, jak nie z lewa, to z prawa. Z góry
oczywiście również – wiertarka. Szaleństwo. Nie wiem skąd wzięła się w naszym
narodzie miłość do wiercenia?
W Singapurze natomiast, mam wrażenie wszystko
ulega skuwaniu. Huk młotów pneumatycznych dobiega zewsząd. Młoty pneumatyczne
od największego do najmniejszego pracują bez wytchnienia. W mieszkaniach, na
ulicach. Każdy ma swój młoteczek na własny użytek i gdy tylko dysponuje chwilką
może sobie coś skuć. Nie ma szans na ucieczkę od hałasu. Może skuwanie przepisywane
jest przez lekarzy jako terapia, a młotki pneumatyczne dostępne są w aptekach
jako remedium na stres?
Ludzie płacą grube tysie za mieszkania w
sąsiedztwie City, a tam cały tydzień bezustannie od rana do wieczora łupią
młotami i nikogo nie interesuje, że ktoś chce mieć ciszę. Lokalesi nie wiedzą
co to cisza, jak również dziwnym im się wydaje, że może być komuś potrzebna do
odpoczynku. Sam bezproduktywny odpoczynek jest tu często czymś niezrozumiałym,
choć nie utożsamiałbym go z niezwykłą pracowitością dzielnego narodu
singapurskiego. Po prostu w pale im się nie mieści, że można cieszyć się chwilą,
ot tak. Tak czy owak, Singapur nie będzie mi się kojarzył z nowoczesnością,
lecz z ciągłym hukiem młotów pneumatycznych.
Nad kolejnymi dwoma pozycjami zastanawiam
się w jakim porządku je podać. W delikatny sposób tworzą więź. Zacznę od
pogody. Nie tej którą my mamy za oknem, bo ta jaka jest każdy – lub i nie – widzi.
Ja mam w głowie nieco wyidealizowany obraz pogody i przyznam się, zazdrość mnie
nieco podżera, kiedy słyszę o polskiej złotej jesieni. Pięknej i ciepłej. Taką
pogodę widzę oczyma wyobraźni i do takiej tęsknie. Wiem, że człowiek dziwną
konstrukcją jest i wciąż goni za tym czego aktualnie nie posiada. Nie mniej,
nachodzą mnie chwile, kiedy brakuje jesiennych wieczorów. Nie wiem czy można
czuć zapach w pamięci, ale wydaje mi się, że ja czuję. Zapach jesiennego,
przyjemnego zmierzchu. Trochę wilgoci, mgła, zapach liści, dymu z komina,
rześkiego powietrza. Koniecznie musi być to piątkowy wieczór po kolacji –
racuchy z jabłkami i bananami, polane syropem klonowym. Teraz można wejść pod
koc i napić się herbaty z sokiem malinowym, a gdzieś wkoło błąka się kot.
Trochę idyllicznie, ale zdarzało się.
Zestaw współtworzy radio, a właściwie
stacja radiowa. Wielokroć kiedy odpalam tu radio, marzy mi się Trójka i piątkowa
lista przebojów. Właśnie w piątkowe, jesienno-zimowe wieczory siedzieliśmy
opatuleni kocami, dzierżąc kubki herbaty malinowej, słuchając Listy Przebojów. Lubię
całe piątkowe wydanie Trójki i brakuje mi go. Poranną audycje Manna i wizyty
beznadziejnego barda Piotra Bukartyka. Popołudniową audycję Zapraszamy do
Trójki prowadzoną przez Kubę Strzyczkowskiego, doniesienia zza oceanu Marka
Wałkuskiego, raporty – rowerowy i narciarski - Henia Sytnera, głosy redaktorów
Niedźwieckiego i Barona w liście, czy wreszcie świąteczne licytacje, które
zwiastują rychłe nadejście świąt oraz „Przyjaciół Karpia”, który czasem bywa
całkowicie denny, ale jedyny w swoim rodzaju. I tak mi się ckliwie zrobiło i
ciężko na sercu, jaka ta jesień potrafi być fajna. A nie, tylko palmy i palmy.
Nie byłbym sobą, nie wspominając o kopanej.
To moja dolegliwość, bo nie sadzę aby Natalia cierpiała z niedoboru piłkarskich
emocji. Chyba, że świetnie się maskuje. Dla mnie jednak, niemożność oglądania
futbolu na żywo, odcięcie od możliwości ślepienia w ekran, by na nim podziwiać
kunszt, wirtuozerię i zawiłość rozwiązań taktycznym, to jak odcięcie tlenu lub
mocne jego ograniczenie. Zapadam się w sobie. Roku pierwszego naszego pobytu,
wstawałem regularnie w nocy kiedy tylko rozgrywki Ligi Mistrzów się odbywały.
Kurs dla niewtajemniczonych. Liga Mistrzów,
to system rozgrywek piłkarskich, w którym występują najlepsze i najmocniejsze
kluby piłkarskie Europy. Tuzy. Każdy wieczór z Ligą Mistrzów to jak igrzyska.
Wstawałem każdorazowo. Wtorek, środa
godzina 2.45 czasu letniego, 3.45 czasu zimowego. Odpalałem lapka i starałem
się łapać streaming.
Ostatnich rozgrywek, sezonu 2013/14 już nie
śledziłem. Wstawanie nocne mnie przerosło, a od kiedy zmieniłem grafik biegania
na poranny, tym bardziej. Boleję nad tym i niejedną noc przepłakałem w
poduszkę. Swą wiedzę informacyjną czerpać zmuszony jestem z nędznych powtórek i
skrótów. Całkowitej separacji z futbolem zostałem poddany. Czuję, że przez to przybywa
mi lat w przyspieszonym tempie. Mam nadzieje, że wystarczająco mocno i boleśnie
argumentuję, by każdy mógł odczuć mój dramat i ból.
Niestety futbolu tu nie ma! Cokolwiek
innego by twierdzili Singapurczycy, mija się to z prawdą. O lokalnych,
singapurskich rozgrywkach nie warto wspominać. Zlepek najlepszych, pod nazwą
Lion, występuje w rozgrywkach ligi malezyjskiej, ale to bliższe rozgrywkom ligi
Salezjańskiej jest, aniżeli prawdziwemu kopaniu. Społeczność singapurska zaś
owładnięta jest przez futbol angielski. W szczególności Manchester United, ale
też Chelsea, Arsenal, Liverpool, City. Futbol brytyjski dobrze się osadził w
Singapurze i robi tu świetny biznes na klubowych gadżetach. Niemal każdy
angielski liczący się klub ma tu swój sklep. No ale, singapurczycy to tacy
kibole, w których szafach znajdziesz koszulki wielu klubów i wyłącznie te
najnowsze z ostatniego sezonu. Za nic nie rozumieją, że im starsza koszulka,
tym bardziej kozacka. Wierni kibice zwycięskich drużyn. Taki los kibica na
zesłaniu.
Kropkę w tym miejscu stawiam, tematu do cna
nie wyczerpawszy. Prądu w Singapurze i arkuszy w Wordzie pewnie by zbrakło
gdyby ochota mi przyszła wszystko wystukać. Moja głowa, co by o niej nie
sądzić, nie z gumy i więcej katalogów już nie pomieści. Nawet jeżeli je się
ścieśni. Rymem rzadkiej urody, żegnam.
jaka piękna pochwała szarej europejskości.....
OdpowiedzUsuńWilku, donoszę z radością, że obecnie jest 2-1 w meczu PL-SUI (towarzyski co prawda, ale zawsze miło) -75 minuta
OdpowiedzUsuńZ tymi palmami to rzeczywiście żenadka - żeby chociaż liście co roku zmieniały ;-) ale pocieszę Cię, że u nas już nie ma śladu po pięknej polskiej jesieni. Plucha i zimno. A za chwilę opony trzeba będzie zmieniać i kozaki i kożuchy wyciągać ze stryszku... egj
No i co Elli, i co?! Wzięłaś i zapeszyłaś.
UsuńPogodą nie ma co się przygnębiać. Trzeba żyć i szukać radości w tym co jest. Powiedział ten, co to właśnie się na dół na basen wybiera (bo słońce zaszło i przestało rypać).
No właśnie,,, nie ma co chwalić dnia przed zachodem..
OdpowiedzUsuńNic to! Robercik za to teraz dokazuje MCI-BAY :)
U nas już dziś rano szron na drzewach... nie za gorąco tam Wam? ;-p :)