Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.9 - Ferrari za pomidora

Myślą nagłą porażony wczoraj zostałem, wyczekując bezmyślnie  - wiem, zaprzecza jedno drugiemu - nad garem, wpatrując jak jeden za drugim na wierzch, koreańskie pierożki Wonton wypływają. W zestawie z barszczem, kołduny imitować miały. Czas bezproduktywnego wyczekiwania na wrzątek postanowiłem wykorzystać – bo w obecnych czasach szybkiego przesyłu informacji nie należy go marnować – na tworzenie pamięciowego katalogu rzeczy, których brak odczuwamy wystarczająco dotkliwie i mocno, by to opisać. Katalog czynnikiem sprawczym niniejszego tekstu się stał.



Na lidera niekwestionowanego, pomidora obwołuje. Wprawdzie cywilizacja dociera do Singapuru  opieszale, ale pomidory oczywiście w sklepach występują. Smakiem podobne zupełnie do niczego i bliżej im do zmielonej gąbki niż czerwonego warzywa. Nie równać im się z naszymi pomidorkami pachnącymi, co to na straganach prężą się dumnie i smakowicie, prosząc zjedz mnie, zjedz mnie. Niestety tutejszy pomidor to warzywo niewystarczająco hołubione i niedopieszczone w hodowli, a jego spożywanie nie dostarcza żadnej przyjemności.  
W sklepach pomidory europejskie napotkać również można, lecz europejska jakość jest niewyobrażalnie droga niczym królewski rarytas. Chcąc nie chcąc, wspomagamy się pomidorkami koktajlowymi, choć ich smak także odbiega od tego czego byśmy po pomidorze oczekiwali.
Letni mój pobyt w kraju opisywałem. Dwa miesiące obżerałem się pomidorami do nieprzyzwoitości. Mój zestaw śniadaniowy od pierwszego do ostatniego dnia wyglądał niemal niezmiennie. Zbożówka, pomidory, serek Capri przemiennie z twarogiem i kabanosy. W weekend na urozmaicenie się zdobywałem, zmieniając serek na berlinki uzupełnione dobrym pieczywem.

Następne pozycje nie tworzą uporządkowanego systemu i wyskakują z głowy wraz z przypływami pamięci.


Truskawka, z nią mam dylemat. Owszem, któż by pogardził truskawką, ale sam nie wiem, czy truskawka to owoc, za którym tęsknie nad wyraz? Właściwie nie wiem, czy jej brak odczuwam bardziej aniżeli będąc w kraju? Wiadomo, truskawka rzecz sezonowa, przychodzą mrozy i zawierucha, truskawek nie ma. Truskawki są nieoficjalnym wyznacznikiem nadchodzącego lata. Kiedy ono przychodzi, pojawiają się też truskawki. Przyjemnie było opychać się nimi do syta, opijać truskawkowym koktajlem, ale czy brakuje mi ich boleśnie? Sam nie wiem. Gdyby były dostępne cały rok, straciłyby cały swój urok.

 
Koszyk nabiałowy - twaróg, maślanka, kefir. Jeszcze do niedawna śliniłbym się na samą wzmiankę. W miarę zdobywania doświadczeń, odkrywania nowych lądów i możliwości, wyczailiśmy czas jakiś temu rosyjski sklep internetowy. Kalinka, no jakże by inaczej. Dumę trzeba schować i iść do ruskiego po prośbie. W jego asortymencie są min. marynowane polskie borowiki, matiasy, serki homogenizowane, lutenica, ajvar, a także kefir i twaróg. Twaróg jest wprawdzie „prawie” takim twarogiem, ale odbiega smakiem nieznacznie od lepszego, polskiego twarogu. Ponadto jedna z sieci sklepowych ma na swych półkach maślankę, oraz serek wiejski w smaku i wyglądzie bardziej jednak przypominający twaróg. Z Australii, bo z Australii, ale zawsze coś.

Podczas żmudnego procesu aklimatyzacji i oswajania Singapuru, mnóstwo radości sprawiło nam znalezienie na półkach prawdziwego tartego chrzanu w słoiczkach oraz puszkowanej kapusty kiszonej. Oba produkty niemieckie. I jak tu nie lubić Niemca, który aktualnie naszym przyjacielem jest, nie wrogiem.

„Pana z garmażerki” na Saskiej należy bez dwóch zdań umieścić na liście rzeczy brakujących. W zasadzie, to brakuje mi jego garmażerki i wyrobów, w które zaopatrywaliśmy się kiedyś regularnie. Pierogi z mięsem, owocami, ruskie, gołąbki, krokiety z najprzeróżniejszym nadzieniem, naleśniki z serem, owocami, kopytka, flaki, sałatka ziemniaczana, surówka z marchewki i wiele innych. Facet o aparycji cinkciarza, lecz zabawny i bardzo miły, ma naturalny dryg do handlu. Usadowił się w miejscu i funkcjonuje od dawna. Nie kantuje, nie naciąga, miejscowym daje na kreskę, a jedzenie jest zawsze świeże, proste i bardzo smaczne. Potrafił przekonać do siebie zarówno klony jak i okoliczne starsze panie. Ja sam potrafiłem dymać przez całą stolycę w poprzek, by zakupy na weekend, albo w tygodniu u „pana z garmażerki” zrobić. Sprawdzałem podczas letniego pobytu, garmażerka jest i funkcjonuje.  Oczywiście byłem stałym klientem i co miłe, pan nas rozpoznał, kiedy byliśmy tam z Nati. A nic nie rozpoczyna tak dobrze sobotniego poranka jak naleśniki z twarożkiem, gruszką i morelami, posypane malinami. Warto dymać na Saską do „pana z garmażerki”.


Ciasta! Mój problem, bo to ze mnie ciastowy stwór. Nati za ciastami raczej nie przepada. Słodycze jadam incydentalnie, ale ciasta, niekontrolowany potrafię wrąbać w krótkim czasie całą blachę nie dzieląc się z nikim. Patrzę wilkiem (stąd ten Wilk?) na każdego, kto mi z tej blachy choć kawałeczek uszczknie. Preferuje serniki, szarlotki (wolę nazwę jabłecznik), murzynki, choć tak naprawdę jest mi wszystko jedno. I masz babo placek. Wylądowałem na ciastowej pustyni. Ciasta, częściej torty, występują i owszem, ale odstraszają już samymi kolorami, które nie przypominają niczego co nadawałoby się do jedzenia. Popularne jest ciasto marchwiowe, które samo w sobie nie jest takie złe, ale jego konstrukcje współtworzy cytrynowy icing, za którym nie przepadam. Z „ciast” cieszących się popularnością występuje również sernik z serka Philadelphia. Kpina. Kiedyś za mną  sernik chodził, więc w trakcie naszej przejażdżki rowerowej wzdłuż East Coast Park zatrzymaliśmy się na kawę i rzeczone ciastko. Zjadłem dwa kawałki. Myślałem, że się porzygam. Równie dobrze mogłem wsypać kilogram cukru do opakowania serka i rąbać prosto z pudełka. Popularnością cieszą się również lepsze, gorsze odmiany Brownie i Scottish oat cakes. Bleeee….
Cierpię więc strasznie i regularnie zatruwam życie Nati mówiąc – ale bym zjadł kawałek ciasta.
Pani sprzedająca ciasta na bazarku na Saskiej, samych serniczków miała kilka gatunków, do tego kilka szarlotek, ciasta jogurtowe z owocami, mixy sernika z murzynkiem, no raj.

Cisza, spokój. Singapur jest potwornie głośnym miastem. Bezsprzecznie wpływ na to ma gęstość zaludnienia, ale również wiele decybeli fundowanych często na własne życzenie. Trudno jest znaleźć w Singapurze miejsce, w którym można delektować się ciszą. Podczas opisywanego wyjazdu na Koh Lant-ę, żal mi było słuchawki z muzyką zakładać na uszy, by nie tracić ciszy, od dawna nie doświadczanej.
W całym Singapurze trwa wieczny jazgot. Najliczniejsza tu nacja chińska artykułuje dźwięki bardzo głośno. Im bardziej chińsko, tym głośniej.
Zastanawiałem się niedawno, jak sobie z problemem radzi armia chińska, bowiem Chińczycy do szeptu nienawykli. I już moja wyobraźnia podsuwa mi obraz zakradających się na palcach chińskich soldatów drących wniebogłosy. Wniosek mi się w głowie ułożył, chińskiej armii nie ma co się obawiać. Jak tylko ruszy się z miejsca, będzie słychać. Lecz to nie ludzkie głosy, czy odgłosy miasta są najgorsze. W Singapurze permanentnie trwa remont i budowa. Remont naszej ulicy trwa już dwa lata, choć logika związanych z nim prac jest dla nas mocno zastanawiająca i nie staramy się już za nią nadążać.
Ulubionym urządzeniem Polaka majsterkowicza zdaje się być, lub jest wiertarka. Jestem przekonany, że każdy trafił na sąsiada, któremu przyszło do głowy powiercić w sobotnie popołudnie lub piątkowy wieczór. Mieszkaliśmy na Saskiej, co słyszę - wiertarka, jestem u rodziców – wiertarka, u siostry – wiertarka, mieszkaliśmy na Alasce, myślałem sobie mieszkania nówki sztuczki, wszystkie haczyki, obrazki powieszone. Guzik, jak nie z lewa, to z prawa. Z góry oczywiście również – wiertarka. Szaleństwo. Nie wiem skąd wzięła się w naszym narodzie miłość do wiercenia?
W Singapurze natomiast, mam wrażenie wszystko ulega skuwaniu. Huk młotów pneumatycznych dobiega zewsząd. Młoty pneumatyczne od największego do najmniejszego pracują bez wytchnienia. W mieszkaniach, na ulicach. Każdy ma swój młoteczek na własny użytek i gdy tylko dysponuje chwilką może sobie coś skuć. Nie ma szans na ucieczkę od hałasu. Może skuwanie przepisywane jest przez lekarzy jako terapia, a młotki pneumatyczne dostępne są w aptekach jako remedium na stres?
Ludzie płacą grube tysie za mieszkania w sąsiedztwie City, a tam cały tydzień bezustannie od rana do wieczora łupią młotami i nikogo nie interesuje, że ktoś chce mieć ciszę. Lokalesi nie wiedzą co to cisza, jak również dziwnym im się wydaje, że może być komuś potrzebna do odpoczynku. Sam bezproduktywny odpoczynek jest tu często czymś niezrozumiałym, choć nie utożsamiałbym go z niezwykłą pracowitością dzielnego narodu singapurskiego. Po prostu w pale im się nie mieści, że można cieszyć się chwilą, ot tak. Tak czy owak, Singapur nie będzie mi się kojarzył z nowoczesnością, lecz z ciągłym hukiem młotów pneumatycznych.

Nad kolejnymi dwoma pozycjami zastanawiam się w jakim porządku je podać. W delikatny sposób tworzą więź. Zacznę od pogody. Nie tej którą my mamy za oknem, bo ta jaka jest każdy – lub i nie – widzi. Ja mam w głowie nieco wyidealizowany obraz pogody i przyznam się, zazdrość mnie nieco podżera, kiedy słyszę o polskiej złotej jesieni. Pięknej i ciepłej. Taką pogodę widzę oczyma wyobraźni i do takiej tęsknie. Wiem, że człowiek dziwną konstrukcją jest i wciąż goni za tym czego aktualnie nie posiada. Nie mniej, nachodzą mnie chwile, kiedy brakuje jesiennych wieczorów. Nie wiem czy można czuć zapach w pamięci, ale wydaje mi się, że ja czuję. Zapach jesiennego, przyjemnego zmierzchu. Trochę wilgoci, mgła, zapach liści, dymu z komina, rześkiego powietrza. Koniecznie musi być to piątkowy wieczór po kolacji – racuchy z jabłkami i bananami, polane syropem klonowym. Teraz można wejść pod koc i napić się herbaty z sokiem malinowym, a gdzieś wkoło błąka się kot. Trochę idyllicznie, ale zdarzało się.
Zestaw współtworzy radio, a właściwie stacja radiowa. Wielokroć kiedy odpalam tu radio, marzy mi się Trójka i piątkowa lista przebojów. Właśnie w piątkowe, jesienno-zimowe wieczory siedzieliśmy opatuleni kocami, dzierżąc kubki herbaty malinowej, słuchając Listy Przebojów. Lubię całe piątkowe wydanie Trójki i brakuje mi go. Poranną audycje Manna i wizyty beznadziejnego barda Piotra Bukartyka. Popołudniową audycję Zapraszamy do Trójki prowadzoną przez Kubę Strzyczkowskiego, doniesienia zza oceanu Marka Wałkuskiego, raporty – rowerowy i narciarski - Henia Sytnera, głosy redaktorów Niedźwieckiego i Barona w liście, czy wreszcie świąteczne licytacje, które zwiastują rychłe nadejście świąt oraz „Przyjaciół Karpia”, który czasem bywa całkowicie denny, ale jedyny w swoim rodzaju. I tak mi się ckliwie zrobiło i ciężko na sercu, jaka ta jesień potrafi być fajna. A nie, tylko palmy i palmy.

Nie byłbym sobą, nie wspominając o kopanej. To moja dolegliwość, bo nie sadzę aby Natalia cierpiała z niedoboru piłkarskich emocji. Chyba, że świetnie się maskuje. Dla mnie jednak, niemożność oglądania futbolu na żywo, odcięcie od możliwości ślepienia w ekran, by na nim podziwiać kunszt, wirtuozerię i zawiłość rozwiązań taktycznym, to jak odcięcie tlenu lub mocne jego ograniczenie. Zapadam się w sobie. Roku pierwszego naszego pobytu, wstawałem regularnie w nocy kiedy tylko rozgrywki Ligi Mistrzów się odbywały.
Kurs dla niewtajemniczonych. Liga Mistrzów, to system rozgrywek piłkarskich, w którym występują najlepsze i najmocniejsze kluby piłkarskie Europy. Tuzy. Każdy wieczór z Ligą Mistrzów to jak igrzyska.
Wstawałem każdorazowo. Wtorek, środa godzina 2.45 czasu letniego, 3.45 czasu zimowego. Odpalałem lapka i starałem się łapać streaming.
Ostatnich rozgrywek, sezonu 2013/14 już nie śledziłem. Wstawanie nocne mnie przerosło, a od kiedy zmieniłem grafik biegania na poranny, tym bardziej. Boleję nad tym i niejedną noc przepłakałem w poduszkę. Swą wiedzę informacyjną czerpać zmuszony jestem z nędznych powtórek i skrótów. Całkowitej separacji z futbolem zostałem poddany. Czuję, że przez to przybywa mi lat w przyspieszonym tempie. Mam nadzieje, że wystarczająco mocno i boleśnie argumentuję, by każdy mógł odczuć mój dramat i ból.
Niestety futbolu tu nie ma! Cokolwiek innego by twierdzili Singapurczycy, mija się to z prawdą. O lokalnych, singapurskich rozgrywkach nie warto wspominać. Zlepek najlepszych, pod nazwą Lion, występuje w rozgrywkach ligi malezyjskiej, ale to bliższe rozgrywkom ligi Salezjańskiej jest, aniżeli prawdziwemu kopaniu. Społeczność singapurska zaś owładnięta jest przez futbol angielski. W szczególności Manchester United, ale też Chelsea, Arsenal, Liverpool, City. Futbol brytyjski dobrze się osadził w Singapurze i robi tu świetny biznes na klubowych gadżetach. Niemal każdy angielski liczący się klub ma tu swój sklep. No ale, singapurczycy to tacy kibole, w których szafach znajdziesz koszulki wielu klubów i wyłącznie te najnowsze z ostatniego sezonu. Za nic nie rozumieją, że im starsza koszulka, tym bardziej kozacka. Wierni kibice zwycięskich drużyn. Taki los kibica na zesłaniu.

Kropkę w tym miejscu stawiam, tematu do cna nie wyczerpawszy. Prądu w Singapurze i arkuszy w Wordzie pewnie by zbrakło gdyby ochota mi przyszła wszystko wystukać. Moja głowa, co by o niej nie sądzić, nie z gumy i więcej katalogów już nie pomieści. Nawet jeżeli je się ścieśni. Rymem rzadkiej urody, żegnam.

Komentarze

  1. jaka piękna pochwała szarej europejskości.....

    OdpowiedzUsuń
  2. Wilku, donoszę z radością, że obecnie jest 2-1 w meczu PL-SUI (towarzyski co prawda, ale zawsze miło) -75 minuta
    Z tymi palmami to rzeczywiście żenadka - żeby chociaż liście co roku zmieniały ;-) ale pocieszę Cię, że u nas już nie ma śladu po pięknej polskiej jesieni. Plucha i zimno. A za chwilę opony trzeba będzie zmieniać i kozaki i kożuchy wyciągać ze stryszku... egj

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i co Elli, i co?! Wzięłaś i zapeszyłaś.

      Pogodą nie ma co się przygnębiać. Trzeba żyć i szukać radości w tym co jest. Powiedział ten, co to właśnie się na dół na basen wybiera (bo słońce zaszło i przestało rypać).

      Usuń
  3. No właśnie,,, nie ma co chwalić dnia przed zachodem..
    Nic to! Robercik za to teraz dokazuje MCI-BAY :)
    U nas już dziś rano szron na drzewach... nie za gorąco tam Wam? ;-p :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.