Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.3


Witajcie w naszej bajce, gdzie słoń nie zagra na fujarce, tylko ja nieco posmęcę. Kolacja odpękana, nastała chwila relaksu. Ravioli ze szpinakiem oraz grzybami układa się w brzuchu, a białe wino pomaga trawić. Natomiast galaretka malinowa – przywieziona z Polski -  z odrobiną pokruszonych herbatników polanymi Bailey’s-em, jak zwykle świetnie sprawdziła się jako deser. Dziękować Bogu, że nie zapomniał stworzyć Włochów.
Ostatki weekendu spędzamy na balkonie. Miś ze swoim tablecikiem, którego testuje od tygodnia, ja po przeciwpołożnej, z lapkiem. Pora by posklejać literki w słowa i przesłać cotygodniowy raport.


Na początek szybkim skokiem przez wydarzenia minionego tygodnia.
Poniedziałek nuda. Miś pracował z domu. Taki system poniedziałkowej pracy ustawił sobie od kilku tygodni. Rano poderwaliśmy się z wyrka, wypiliśmy po dwie szklanki cocktailu i nie zakąszawszy nawet ogórkiem poszliśmy tłuc nasze kilometry. Miś na rowerze, ja biegnąc. Kilometrów było 17,7. Skąd wiem? Bo Miś bez endomondo to teraz się nawet po bułki nie rusza. Wtorek, nuda. Nic się nie dzieje. Polski film. Środa, nuda. Wróć!!! Przywieźli nam dwa kartony wina kupionego w niedzielę. Tak, zaczęliśmy tu kupować wino na kartony. Poza tym Miś był w kinie z Tracy na komedii produkcji Tajwańskiej. Nie, to nie oznaki desperacji, lecz świadomy wybór. Film kaszaniasty podobno jak cholera. W każdym razie Misiowy licznik projektu kinematograficznego – 40 filmów, 40 tygodni. Czwartek, nuda. Piątek, nuda. Sobota, Nati skoro świt odbyła – do tradycji już chyba należącą – poranną rundę rowerem. Kilometrów 18, rzekł Endomondo. Kiedy wróciła, rozpoczęliśmy - równie tradycyjne - długie i leniwe śniadanie. Goferki z… Po śniadaniu kawa u Chudej dupki i zakupy u Zac-a. Następnie długi spacer i wizyta w sklepie z roślinami. Po powrocie, zrypani spędzamy -  równie leniwy jak poranek - wieczór na balkonie. Niedziela, spacer nad Bedok Reservoir. Spedałowane 7,7 km. Znów Endomondo. Maszerowaliśmy tak sobie hardcorowo w pełnym słońcu, jak wytrawni żołnierze dzielnej Legii cudzoziemskiej, co to po pustyni bez celu hasają. Po powrocie odsypiam spacerek na balkonowej leżance. Leniwy wieczór na balkonie. Tyle.












Wielokrotnie zadawane pytanie „Macie samochód?” stało się przyczynkiem niniejszego tekstu. Odpowiadając, auta nie posiadamy, ale nie dlatego, że nas nie stać, bo zapewniam, że nas stać. Gdybyśmy tylko chcieli, to byśmy sobie kupili.

Trudno mi powiedzieć, bo nie wiem i nie bardzo zorientowany jestem, czy ceny aut w Singapurze są wyższe, aniżeli średnio w Europie? Spodziewałbym się, że tak, wnioskując po tym, że wszystko jest tu drogie i droższe. Na szybciora udało mi się wygrzebać cenę nowego VW Golfa 1.4 TSI o nieznanym wyposażeniu. Jego cena to 135,000 $ (2,63zl). Dociekliwi mogą sprawdzić.
Podczas codziennej porannej drogi do pracy, przechwytuje Miś  - zwykle na stacji metra – darmową gazetkę Today. Gazeta niskich lotów, marnych treści i języka nasyconego propagandą. Nie ustaje w wyliczaniu sukcesów pędzącego ku boskości premiera, wychwalaniu jego osoby, oraz głoszeniu wielkości Singapuru. Przeglądając ją, skupiam się głównie na mailach od czytelników, często pełnych oburzenia, często naiwnych, infantylnych, przesiąkniętych patosem i zbyt wzniosłym słownictwem. Zwykle są reakcją na gorące wydarzenia i sytuacje w singapurskim raju. Dla mnie, niespełnionego socjologa, to metoda na poznawanie singapurskiej rzeczywistości. No, ale o samochodach miało być.
Ubiegłotygodniowy Today podał zestawienie nowych opłat za poruszanie się po drogach Singapuru. Artykuł wyrwałem, resztę gazety po przestudiowaniu, upchnąłem w torbie z makulaturą.

·         Auta do pojemności 1600cc & 97 kW – 65,710 $
·         Auta przekraczającej pojemność 1600cc & 97 kW – 72,990 $
·         Motocykle – 4,354 $

Zatem do ceny auta należy dodać jeszcze koszt stosownej licencji ważnej pięć lat. Bez owego glejtu, auto może służyć co najwyżej jako podstawka pod wazonik z kwiatkami. Ponadto, nie każdemu, np. nam, taki glejt jest pisany. Wymóg, to status Permanent Residens, o który de facto moglibyśmy się ubiegać.
Auto w Singapurze jest bardzo ważnym elementem życia. Jest sygnalizatorem pozycji społecznej. Podobnie zresztą jak w Polsce. Są cztery obowiązujące religie w Singapurze i dwa bóstwa. Religie pominę, bóstwa to pieniądz i samochód. Ilość Ferrari, Lamborghini, Maserati, luksusowych Mercedesów, BMW sprawia, że ich widok powszednieje. Samochód w wielu domach cieszy się statusem domownika. O samochód się dba, samochód się pielęgnuje. Częsty to obrazek - przed nędznym w wyglądzie i jakości domem, parkuje kilka luksusowych aut poupychanych jeden obok drugiego, z maskami prawie w salonie. Miejsca na parcelach wykorzystuje się maksymalnie przy zabudowie, dlatego na podjazd pozostaje go zwykle niewiele bądź wcale. Parkingi prostych, bo bardzo mocno dotowanych przez państwo budynków HDB również zdobią auta drogich marek.
Samochody w Singapurze posiadają Ci których na to stać, co jest nawet logiczne. I nieco mniej logiczne, posiadają je również Ci, których na to nie stać, ale chcą wywierać dobre wrażenie.
Drogie, czy nie, auto jest nam w obecnych okolicznościach średnio przydatne.

Do szybkiego przemieszczania służy nam metro, tzw.MRT. Mieszkamy 300 metrów od stacji Kembangan. To kolosalne udogodnienie. Dojście do stacji zajmuje mniej więcej 10 minut niespiesznego przeszurania nogami. Pamiętać należy, że my tu co dzień walkę z żywiołem prowadzimy i zbytni pośpiech może okazać się zgubny. Za nic w świecie nie wolno wsłuchiwać się w rady mistrza Yody. Należy poruszać się  jedynie zacienioną stroną mocy. Ta jasna i słoneczna może  zabić. W cieniu, w cieniu i powolutku. Zieloną linią ze stacji Kembangan do centrum, to 10-15 minut jazdy. W zależności na której stacji wysiadam. W Singapurze obecnie jest 4 1/2 linii metra. Opasają miasto w każdym kierunku. Ponieważ Singapur nie jest zbyt rozległy, stacje, szczególnie te w centrum usytuowane są dość gęsto. Bywa, że poszczególne stacje trasą naziemną dzieli odcinek kilkuset metrów. Legendarne jak zakaz żucia gumy, są bezzałogowe składy wagonów. Metro jest czyste i nieponiszczone. Do szybkiego przemieszczania się z punktu A do punktu B, stanowi najlepszy środek transportu.

Od pewnego czasu, a z większą mocą po naszym powrocie z Polski, Miś częściej stara się nas przemieszczać wykorzystując do tego celu autobusy. Nie przeczę, ma to swoje zalety. Podróże autobusami - szczególnie te na długich trasach - niosą w sobie większy ładunek poznawczo odkrywczy. Ale… przyjechałem z kraju cywilizowanego. Targały nim wojny, wędrówki ludów, przesiedlenia, powstania. Rządzili różni dziwacy. Niezmiennie jednak od sytuacji – od zawsze i przed wojny – potrafiłem odnaleźć się w gąszczu komunikacji autobusowej. Jeździłem ogókami, Berljetami, Ikarusami, że o Man-ach i Mercedesie nie wspomnę. Pamiętam ogórki przegubowe i z przyczepami. Zawsze wiedziałem kiedy autobus przyjedzie – inna sprawa czy przyjechał - , gdzie wsiąść, gdzie wysiąść i powiedzmy za ile minut dojadę do celu. W kraju na bagnach, w bulgocie uznawanym za język, w mig obcykałem rozkładówkę poszczególnych tras.
Obecnie siadam na przestanku jak cielę. Nie mam pojęcia, w który autobus wsiąść, za ile minut przyjedzie, gdzie powinienem wysiąść i czy aby na pewno siedzę na dobrym przestanku? No wiedza tajemna. Kiedy jadę z Misiem, to jeszcze to jakoś wygląda. Siadamy na przestanku, Miś odpala aplikację, która odsyła ją do kolejnej aplikacji i ta z kolei podaje hasło, które udostępni jej dostęp do kolejnej, w której otrzyma adres strony gdzie będzie mogła znaleźć godzinę przyjazdu autobusu. No bo co to do piczy za informacja, że autobus przyjedzie w ciągu 15min.?
Sam prawie w ogóle nie poruszam się autobusami. Po dwóch latach pobytu, znam trasę dwóch linii na odcinkach 5-6 przystanków. Nie mniej, kiedy się już tak usadowimy w tym autobusie i mkniemy porzucając ścisłe centrum, jazda autobusem pozwala zobaczyć zupełnie inny Singapur. Zupełnie inny niż ten na folderach. Przekrój społeczny też zupełnie inny. Bliższy niższym warstwom i biegunowo różny, aniżeli białe kołnierzyki. W Singapurze poprawnie nazywa się to People who less fortunate.

Ostatnim wykorzystywanym przez nas mechanicznym środkiem transportu publicznego są taksówki. Taksówek jest mnóstwo, chociaż wciąż za mało. Stale ich brakuje. Szczególnie kiedy nad miastem przetaczają się rzęsiste opady deszczu przypominające wodospad. Wyłapanie wtedy taksówki to jak szóstka w totka. Taksówki przede wszystkim wyłapuje się na ulicy, w sporadycznych okolicznościach zamawiając telefonicznie. Zamówienie telefoniczne jest droższe – 3$ z godzinnym wyprzedzeniem, 8$ z ponad godzinnym (podczas gdy kurs na lotnisko to 15-17$). Mimo wszystko, są one relatywnie, może nie tanie, ale niedrogie. To chyba wyższy stopień gradacji od tanie? Z ich usług korzysta się dużo i powszechnie.

Wszystkie taksówki skupione są w pięciu, czy sześciu państwowych korporacjach. Wszechobecna kontrola państwa nad wszystkim, to temat do osobnej pogawędki. Każda korporacja ma swój kod kolorystyczny. W ramach jednej korporacji obowiązuje jeden kolor. Nie ma więc eklektyzmu widzianego na polskich ulicach. Mimo dających się słyszeć utyskiwań ludu singapurskiego, rząd utrzymuje liczbę taksówek na niezmienionym poziomie, chcąc w ten sztuczny sposób zagwarantować godziwe wynagrodzenie taksówkarzom poprzez zmniejszenie konkurencji. Efekt tego jest nie do końca przemyślany, bowiem taksiarze stali się mocno rozpasani. Nagminnie nie zatrzymują się na próby ich zastopowania. Początkowo słysząc takie opinie, nie brałem ich na poważnie, traktując jako spiskowe. Z czasem zmieniłem zdanie. Przyczyniła się do tego liczba dochodzących sygnałów o tego typu praktykach i kiedy własno skórnie doświadczałem takich zdarzeń. Taksiarze widząc, że wyszukuje wzrokiem wolnej taksówki, zmieniają kolor koguta z zielonego na czerwony, lub skręcają w pośpiechu w najbliższą uliczkę. Nie wiem ile w tym prawdy, ale na expackich forach powszechną teorią jest, jakoby taksówkarze celowo olewali białasów. Ja to tłumaczę tym, że wielu taksiarzy, to proste czajniki. Ich znajomość angielskiego jest mocno ograniczona, czasem tak mocno, że ogranicza się jedynie do uśmiechania po angielsku. Może więc kieruje nimi obawa, że będą zmuszeni rozmawiać z białasem, a ten znowu się będzie wściekał, że nie może się dogadać? Nie raz byłem wieziony na Telok Kurau Lor J zamiast na Telok Kurau Lor G. Zastanawiałem się nawet, czy moje „Dżi” jest w jakiś sposób niezrozumiałe? Ale Nati lingwistka spikuje „dżi” podobnie jak ja. Nauczyłem się więc z automatu niejako mówić, G as Germany, co też nie zawsze jest rozumiane, ale częściej trafiam tam gdzie chcę.
W każdym razie takie sytuacje się zdarzają. No cóż, jesteśmy w miejscu, gdzie kolor skóry wpływa na to w jaki sposób jestem traktowany. Lepiej, gorzej, ale wszystko przez kolor skóry.

Opinia singapurskiego taksiarza w singapurskim społeczeństwie jest mało pochlebna. Ale to taka specyfika zawodu. Nigdzie na całym świecie chyba nie są lubiani. W Singapurze uważa się, że to najgorszy sort. Co zwykle potwierdzają sami taksiarze swoim zachowaniem. Często są gburowaci i niemili. Rzadko służą pomocą w zapakowaniu czegokolwiek do bagażnika, nie wyściubiając nosa z klimatyzowanego auta. Ograniczają się do jego otworzenia. Singapurski taksówkarz nie pozostaje dłużny i też zdawać się może nikogo nie lubić. Jak cały taksówkarski klan świata, i ten w Singapurze to bestia szczwana i knująca. Gdy wyczuje okazję, łupi na całego. Nam przytrafiło się dwa razy. Raz pierwszy, na samym początku naszej przygody z Singapurem, w czasach zbierania pierwszych doświadczeń jeszcze. Wracając z zakupów Ikeowych daliśmy się powieść trasą tyleż malowniczą, co niewyobrażalnie długą. Driver był niesamowicie miły i uprzejmy i chyba wziął sobie do serca pokazać nam całe miasto. Raz drugi, taksiarz wziął nas niemal spod samiusieńkiego domu i był przekonany, że trafił turystów. No cymbał jakiś. A co tu niby turysta miał robić? Był miły, rozmowny, uśmiechnięty, do czasu gdy doszło do niego, że turystami może i jesteśmy, ale mocno zasiedziałymi, świadomymi, że toczy gigant koło. Kiedy Nati zrobiła się wściekła – a znacie wściekłą Nać - pytając czemu wybrał taką drogę, zamilkł i jechał jakby nas nie było w aucie. Z nosem tuż przy szybie. Do końca jazdy się chłop nie odezwał. Ciekawe, że w obu przypadkach byli to Chinole. Z perspektywy czasu wiem, że jest to nacja chciwa i kantująca.

Ciekawostką ze świata natury i zjawisk nadprzyrodzonych jest sposób prowadzenia aut singapurskich taksówkarzy. Ulubiony temat Nati. Otóż jest to zjawisko trudne do opisania i scharakteryzowania, bowiem niewystępujące chyba nigdzie indziej.
Temat to szerszy, w wątkach wielokrotnie powracający na expackie fora i temat żartów w rozmowach. Człowiek biały stara się dojść przyczyny takiego zachowania. Otóż wszystkie taksówki to samochody z automatyczną skrzynią biegów. Kierowcy taksówek nie utrzymują stałej prędkości i pedału gazu w jednym położeniu, lecz naciskają mocno gaz, puszczają, naciskają, puszczają… jak na rzygance. Człowiek się kolebie do przodu i do tyłu. Nati zwykle robi się niedobrze w samochodzie, szczególnie kiedy w aucie czuć mocno terpentyną – pospolite w taksówkach prowadzonych przez czajników -  i jest wściekła. A znacie wściekłą Nati?

Nie wiem, czy wspominać o rowerach? W zasadzie nie służą nam jako środek transportu, bardziej jako element rekreacyjny. Ja wybiorę się czasem rowerem po owoce na targ – co opisywałem – i do pobliskiego sklepu. Ale jazda rowerem po ulicach jest dość niebezpieczna. Na singapurskich ulicach trwa ustawiczna walka i brak zasad. Na rowerzystów zwraca się uwagę w minimalnym stopniu. Poza tym rower nie jest tu traktowany jako środek komunikacji. Jedynie przez starych Chińczyków i pracowników budowlanych z Bangladeszu. No i przez dziwnych i ekscentrycznych białasów. Tu jeśli rower, to musi być wypasiony, markowy  góral lub kolarzówka. Drogi, bo służy prezentacji osoby.
Na mnie kiedy jeżdżę na zakupy rowerem, właśnie tak zerkają. Jak na ekscentrycznego białasa. Kiedy szukaliśmy mieszkania w okolicy i przyjeżdżaliśmy rowerami, to wszyscy agenci się dziwili i najczęściej nie omieszkali to przemilczeć. Ale my jesteśmy caucasian i możemy sobie na więcej pozwalać zgodnie z nieoficjalnym kodem zachowań. Tak czy owak, pojawiają się pojedyncze sztuki na singapurskich ulicach, białych mam wożących okaskowane dzieci do szkoły.

Popularne są elektryczne hulajnogi. Sami nawet o nich ostatnio dyskutowaliśmy, bo coraz więcej ich  na chodnikach. Gadżecik to fajny, użyteczny, niewiele miejsca zajmujący i prosty w użyciu. A ja od kilku dni po raz X do kwadratu,  zachorowałem na skuter. Przejdzie za parę dni.

Raport z singapurskich dróg uważam za ukończony. Całość z pokora ślę do ojczyzny, by tam został z należytym zrozumieniem odczytany. My tu na placówce daleko wysuniętej wschodniej jeszcze jakiś czas zabawimy, doświadczenia i korzonki zbierając oraz sławiąc imię polskiego oręża i muzyki disco polo.

  
*tekst spisany w niedzielny wieczór i poniedziałkowe przedpołudnie. Przyczyny techniczne i problemy wynikłe poza granicami kraju sprawiły jego późniejsze zamieszczenie.




Komentarze

  1. Tu Zona Autora. Pozwole sobie na kilka uzupelnien ;)
    1) Do stacji metra Kembangan mamy 600 metrow. I wiem to nie z Endomondo tylko z Google Maps :P
    2) Fakt, nie ma rozkladu jazdy autobusow w naszym rozumieniu, czyli z tabelka z konkretnymi godzinami przyjazdow. Jest tylko napisane jakie sa interwaly miedzy autobusami, np. 10-13 minut. Moim zdaniem to jest wygodne, jesli wiesz, ze po przyjsciu na przystanek bedziesz czakac na autobus maximum 13 minut. Poza tym aplikacja, ktorej uzywam wyszukuje moj przystanek i pisze dokladnie za ile minut na tym przystanku bedzie autobus.
    3) Zgadzam sie, ze jazda autobusem w kazdym nowym miescie to wyzszy stopien wtajemniczenia, bo trzeba lepije znac nazwy ulic. Ale mozna tez zapamietac nu,mery autobusow na okolicznych przystankach. No i faktycznie jadac autobusem wiecej widac, bo siedzac na gorze doubledeckera mozna zagladac za wysokie ogrodzenia domow :)
    4) Odnosnie sposobu prowadzenia taksowek, to spotkalam sie juz z dwiema teoriami moich kolegow z pracy dlaczego tak a nie inaczej naciskany jest pedal gazu (pulsacyjnie):
    - bo kierowcy to glownie bardzo starsi mezczyzni i oni nie maja juz sily by naciskac pedal ze stala sila;
    - bo tak ich nauczono, ze to rzekomo oszczedza paliwo.
    W ramach oszczednosci nie wlaczaja rowniez swiatel oraz wycieraczek.
    5) Na rowerach po ulicach jezdza faktycznie tylko: pracownicy budow, nianie/pomoce domowe oraz biali. Za to w parkach przemykaja na wypasionych szosowych rowerach (gorskich czasem tez) za kilka tysiecy dolarow prawdziwi Singapurczycy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aha, a w taksowkach czuc NAFTALINA :)
    Zawsze nam sie to myli.

    OdpowiedzUsuń
  3. potwierdzam; w taksówce błyskawicznie robi się niedobrze i zimno (bo klimatyzacja ustawiona na ekstremalne chłodzenie); ogólnie fajne wpisy; no, no... (Siostra żony Autora...; nie wiem czemu dało mi te nawiasiki w nazwie...)

    OdpowiedzUsuń
  4. jednak nie dało (nawiasików...)
    Fajne to jest Wilku!
    Keep going!
    :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Przynajmniej transport jest jakoś zorganizowany. No i klimatywację włączaja! Super macie. Naftalina doskonale zabija zapach stęchlizny (wilgoci) dosyć powszechny w tropikach. Tylko dlaczego nie stosuja olejku lawendoewgo lub z drzewa herbacianego. Może warto zaproponować jednej z korporacji taksówkowych aby coś takiego wprowadziła. Taksówa o zapachu Prowansji. Może się przyjmie???

    OdpowiedzUsuń
  6. Yyyyy...aaaaa... Eeee.... Może z tej strony spróbuje: odkryłem pewna niekonsekwencje i aż dziw bierze, ze bystre oko Żony Autora tego nie wyłapało przed opublikowaniem (za dużo przeczytałem jak na dziś i Twojego rymu dostałem). Ale do rzeczy. Niekonsekwencja polega na tym (po inaczej mi sie w głowie nie mieści): dlaczego ceny za taxi podajesz w zaokrągleniu do jedności, kursy walut do setnych a aut i motocykli podajesz z dokładnością do tysięcznych? Spróbuje odpowiedzieć sam sobie (czekając na Twój komentarz)... Nawyraźniej kupuje sie je w tysiącach - to by wszystko tłumaczyło. Taniej wychodzi.

    OdpowiedzUsuń
  7. Zona Autora nie czyta tekstow przed opublikowaniem. Ceny samochodow podane sa w tysiacach dolarow singapurskich, tylko przecinek w kwocie jest mylacy. Ten przecinek wynika z angielskiego zapisu liczby, gdzie tysiace sa odzielane przecinkiem, a dziesietne oddzielane sa kropka :-)

    OdpowiedzUsuń
  8. A w okolicy poza Singapurem jest co zwiedzać? To pytanie a propos samochodu, bo w samym mieście to rzeczywiście zbędny gadżet...
    egj

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sorki za zwłokę, ale to moje pierwsze odpalenie lapka w tym tygodniu. Tak, tak. Można w ten sposób i dało się wytrzymać. Postanowiłem sobie dać odwyk od komputera na kilka dni.
      Auto w mieście służy w dużej mierze prezentacji i zaszeregowaniu poziomu finansowego właściciela. Jego użyteczność na potrzeby miejskie jest jednak dyskusyjna. Oczywiście kiedy już jest, w wielu przypadkach może okazać się pomocne, ale jego posiadanie nie jest elementem niezbednym do życia w Singapurze. Singapurczycy są bardzo leniwi i oszczędni w ruchach. Myślę, że nawet dużo bardziej aniżeli osławieni Amerykanie. Niektórym w głowie się nie mieści pojęcie spaceru dla przyjemności. Potrafią jechać 100-200 metrów na drugi koniec ulicy, by tam z synem na boisku pograć w koszykówkę. W zasadzie, gdyby istniała taka możliwość wjechaliby samochodem do mieszkania.
      W bliskich okolicach Singapuru raczej nie ma co zwiedzać i dokąd jeździć. Przynajmniej dla nas i ludzi żyjących podobnie do nas. Poza tym, wyjeżdżając z Singapuru opuszcza się cywilizację, bowiem zaraz za miastem jest granica z Malezją. A tam to już inny świat. Malezyjskie drogi i tzw. autostrady łączy jedno. Niebezpieczeństwo. Tak ze względu na jakość, oraz na sposób w jaki się po nich jeździ. Rzeczy warte obejrzenia i odwiedzenia są raczej w zasięgu samolotowym. Czasem bliższym, lecz lepszą alternatywą jest skorzystanie z miejscowych linii autokarowych. Bezpieczniej.
      Nie istnieje tu pojecie i zjawisko turystyki samochodowej. Wielu Singapurczyków wykorzystuje samochody by dojeżdżać w weekendy na przygraniczne, malezyjskie pola golfowe, które są tańsze niż te w Singapurze. Ponadto grom ludzi jeździ do nadgranicznego miasta Johor Barhru na zakupy. Malezja jest dużo tańsza.

      Usuń
  9. Faktycznie fajnie tu; na blogu znaczy. Ciekawych rzeczy się można dowiedzieć, np. Że endomondo to on ( by the way my na GPS mówimy cyganka bo gipsy no i prawdę ci powie ;) ). Ale co to jest rzyganka?? A ten samochodostatus mi kompletnie do mojej wizji Singa nie pasuje. Tym bardziej ciekawam i będę czytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pojęcie rzyganki jest w zasadzie niedefiniowalne. Działa jak duża karuzela, po której robi się niedobrze. W założeniu jest to coś pobudzajacego odruchy wymiotne.

      Usuń
  10. Odpowiedzi
    1. A, widzę, że Nati mnie uprzedziła. Tak, czajnik = Chińczyk.

      Usuń
  11. O, a nie wiecie skad sie ta "nazwa" wziela?
    Nie znalam tego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Głębokiej etymologii bym się nie doszukiwał. Zwykły rebus z Jackowa. Chine/se/ + /k/ daje czajnik. Nie pamiętam od jak dawna używamy tego słowa na określenie Chińczyków, i czy gdzieś to podłapałem, czy wpadł na to mój kreatywny umysł. Nie wiem też, czy Chińczycy poczuli by się urażeni, ale szczęśliwie mało który zna polską mowę. Poza tym czajnik jest bardzo mocno osadzony w chińskiej kulturze.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.