Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.

Formalne wnioski jeszcze rozpatrując, obiecałem, że wraz z nabywaniem wiedzy i oblatania zdjątka będą się tu pojawiać. Obecnie coraz więcej wahania we mnie się wzmaga. Poważny blog i takie treści zamierzam tu umieszczać. Czytelnik inteligentny, niebanalny, obyty w świecie i o ciekawych zainteresowaniach ma być moim odbiorcą. Tekst ma być najważniejszą formą przekazu. Tymczasem „Żona autora” planuje sklep z bielizną urządzić w tym miejscu. Zatem decyzją głosów jeden do zera, przegłosowane zostało - do czasu odwołania, zamieszczania zdjęć nie będzie. Przynajmniej w tym wydaniu.

Prowadzenie bloga to nadal dla mnie nowostka. Wciąż walczę z wieloma rozkrzaczeniami. Naiwnej ocenie ulegając, sądziłem, iż wystarczy gotowy szablon wyczarować, napisać cokolwiek i poszło. Tymczasem gotowce szablonów zwykle niedopracowane bywają, proste i bez osobistego sznytu. Chcąc nieco podrasować wygląd, by taki blog wyglądał jak człowiek, sam osobiście i własnoręcznie wyszukuje kody CSS, po czym wklepuje, by wygląd gościa trochę poprawić. Z jednej strony mam fajną zabawę, ale i wchodzę w świat magii składający się z kropek, kresek ukośników, nawiasów itp., itd. Choć czynię zaskakująco szybkie postępy, czasem jedną zagwozdkę rozpracuję, co napawa mnie radością, by za chwile odkryć, że rozkrzacza się przez to inny detal. Ustawiczna walka człowieka z maszyną. Dziergam i walczę niestrudzenie jako ten Zawisza nasz rycerz sławny, samotnie próbując okiełznać temat. Żona autora – specjalista z dziedziny komputerów – jedynie w wyborze koloru pokrowca na laptopa okazuje się być pomocna. Szacun zatem dla szafiarek i Kasi Tusk, bo nie miał ja pojęcia, że dupeńki się tak narobić muszą i w komputerach takie obryte.

Przechodzę do stukania treści właściwej.
Jak Miś skakał za szklanym przepierzeniem było, a skoro tak, to chwilę przed tym musiałem wylądować. Po wylądowaniu znalazłem się niezaprzeczalnie i nieodwołalnie w Singapurze. Był 7 sierpnia, popołudnie, pogoda jak zwykle. Po odbębnieniu procedury przylotowej – przejście duty free (tu się przechodzi po wylądowaniu), zeskanowanie paszportu, zeskanowanie odcisku palca, ceremonii powitania  opuściliśmy lotnisko Changi. Zapakowawszy się do taksówki, chiński taksiarz przetransportował nas obwodnicą ERP na Telok Kurau Lor G. Wyjazd się zapętlił, a rozpoczęta dwa miesiące wcześniej w tym miejscu podróż dobiegła końca.

Trudny, ciężki, bolesny? Wszystkiego po trochu. Tak przebiegał powrót na singapurski grunt. Upadek z dużej wysokości na nieco za twarde podłoże. Miś starał się jak mógł, by złagodzić moją traumę po powrotną. Może bał się, że Wilk zły, to może przylać? Nie krzyczał, nie denerwował się i mnie, nie wyzłośliwiał. Wszystko po to by moje lądowanie na singapurskiej ziemi złagodzić. Z czasem okres ochronny na wilki minął i Miś zrzucił skórę misia przywdziewając niedźwiedzią. Wszystko wróciło do normy. Miś jest wredny, złośliwy, ma humory i czepia się wszystkiego. Jesteśmy już na tym etapie znormalnienia, iż przytrafił nam się był „cichy dzień” w liczbie sztuk 1. Konflikt został zażegnany, obyło się bez ofiar.

Najbardziej odczuwalny symptom, niechęć do lokalnego jedzenia. Pierwsze dni stworzyłem sobie strefę przejściową żywiąc się głównie u „chudej dupki”. Kim i czym jest chuda dupka? „Chuda dupka” to nieoficjalna nazwa lokalu, do którego często zaglądamy. Jako nazwa odwołuje się do budowy ciała właścicielki lokalu. Charakteryzuje się ona konstrukcją drobną. Jak bardzo jest drobna i wąska, tak bardzo również miła, sympatyczna i nieco zabawna. Kiedy obsługuje gości, zakrada się specyficznym posuwisto-bujającym krokiem. Sprawia wrażenie zażenowanej jakby nie do końca wiedziała co ze sobą począć. Wygląda wtedy dość zabawnie. Lokal rozpoczął działalność kilka miesięcy temu. Podstawową zaletą, jest jego bliskie sąsiedztwo. Serwuje przyzwoite śniadania, tzw. lunch-e, dobrą kawę i singapurską wariację na temat jedzenia włoskiego. Polubiliśmy właścicielkę i kibicowaliśmy jej w walce z drapieżnym kapitalizmem i wszechpotężną władzą pieniądza. Ku naszemu zadowoleniu, „chuda dupka” radzi sobie coraz raźniej i ściąga z każdym tygodniem liczniejsze grono ekspatów mieszkających w pobliżu. Dla nas stała się miejscem regularnych wypraw na weekendowe śniadania, kawę.  

Niechęć do lokalnego jedzenia powoli i skutecznie staraliśmy się zwalczać. Bez względu na okoliczności  i wszystko wokół, niezmienna pozostaje tylko odraza do chińskiej smażeniny. Na wieki skreślona. Jej zapach dla jednych, smród dla mnie, wygląd, walory smakowe, już dawno i skutecznie mnie odrzuciły.  
Poza tym, powoli i bez pośpiechu odwiedzaliśmy kolejno knajpki tajską, wietnamską, koreańską. Nie wiem co sobie myśli naiwny mieszkaniec cywilizowanej i dostatniej Europy, ale każda z wymienionych kuchni odbiega od siebie smakiem. Powróciliśmy również do tradycji czwartkowych kolacji w Little India. Ze szczerością przyznaję, hinduszczyzny wciąż nie mam dość. Niewątpliwie będzie to rzecz utracona, kiedy zdarzy nam się wyjechać. Taki poziom hinduskiej kuchni trudno będzie upolować w Europie.
Ku pokrzepieniu własnych serc, jeden z sobotnich wieczorów spędziliśmy na Arab Street sącząc mrożoną margaritę i przegryzając meks-specjały. Wiem, brzmi od pały. Arab Street i meksykańskie specjały? Arab Street to w teorii dzielnica arabska. Nie wiem czemu, nie pytajcie, jest to także duże skupisko barów, w których można się raczyć alkoholem w dowolnych kombinacjach. W sobotni wieczór szczególnie.

Powoli wdrożyliśmy się w nasze codzienne rytuały, min. wróciłem do swojego porannego biegania. Co drugi dzień budzik w moim Soniaczym telefonie obwieszcza godzinę 5.50. Znak niechybny, noc skończona. Dziesięć minut później z łóżka zwala się Miś. Kiedy już zapoznam zęby ze szczoteczką i pastą, przemieszczam się na przeciwpołożną stronę mieszkania i odpalam blender. Zaczynam gotować cocktail. Banan lub dwa, plus inny owoc, plus otręby i to wszystko zmiksowane z mlekiem. Mikstur taki wypijamy z Misiem na śniadanie, a po chwili buty na nogi, słuchawki w uszy i śmigam pokonywać swoje kilometry wzdłuż plaży. Kiedy ja tnę nadmorską ścieżkę niczym F-16 powietrze, Miś robi się na bóstwo.
Wracam styrany, spływa ze mnie jak po kobyle w Morskim Oku, wypijam co jest w lodówce i ciągnę pod prysznic. Dotychczas nie rzucił mnie na kolana kryzys braku sił, choć prognozowałem jego nadejście. Póki co, biega mi się nad wyraz lekko. Być może organizm po „polskich” przebieżkach jest wciąż rześki i wypoczęty. Na razie nie doprowadzam się do stanu wyrzygania i wyzionięcia ducha. Czasem jak Miś pracuje z domu, to wybieramy się razem. Ja biegnę, a Miś jedzie na rowerze.  

Wróciłem również do pozyskiwania świeżych owoców w malajskiej dzielnicy. Odwiedzam ulokowany tam bazar. To jakieś 10 minut pedałowania rowerem od naszego domu. Na bazarku jestem już rozpoznawalny. Niewielu białasów, blondynów i w dodatku pokręconych robi tam zakupy. Jestem charakterystyczny. Na początku moja osoba wywoływała zdziwienie. Oprócz turystów, biały jest tam ewenementem. Obecnie wiele osób mnie poznaje i po dwumiesięcznej nieobecności wiele pytało czemu się nie pojawiałem. Zwykle przyjeżdżam po banany. Pani, u której je nabywam, od bardzo dawna stara się mnie wyedukować w temacie. Uznała na bank, iż skoro jestem biały kolonizator, to muszę być nieprzeciętnie inteligentny. Guzik prawda, bo tępaka ma przed sobą, który ni w ząb wiedzy o bananie nie może sobie przyswoić. Banan jest banan. Przynajmniej jestem świadom, że istnieje wiele ich gatunków i wszystkie różnią się od siebie smakiem. Pani ma zwykle na straganie sześć do ośmiu gatunków. Ja walę po najprostszej linii oporu i zawsze proszę o te najsłodsze. Wtedy zaczyna się zwykle wykład, które skąd pochodzą i jak smakują. Niewiele z tego zapamiętuje. Niewielki sukces jednak odnotowałem. Potrafię rozpoznać  banana hinduskiego. Oczywiście jeszcze banana, który przeznaczony jest do smażenia i gotowania. Są ogromne i tych akurat nie sposób pomylić.
U tzw. malajskich braci kupuję świeże ananasy, które jeden z nich na miejscu obiera mi maczetą. Przy każdej wizycie witają mnie słowami „Hi brother”. Stąd ksywka malajscy bracia. Czasem zdarzy się,  informują mnie, że dzisiejsza partia ananasów jest niewystarczająco słodka. Z doświadczenia już wiem, że i tak będą one słodsze wielokroć mocniej, niż te które jadaliśmy w Europie. Bracia zwykle są bardzo rozmowni, ale kiedy raz przyszedłem z Misiem, nie bardzo mieli ochotę na rozmowę w towarzystwie białej kobiety.
Na bazarku zaopatruje się jeszcze w mango, melony, papaje, longony, dragon fruity i jeśli jest sezon, to  liczi. Ten zestaw nabywam zwykle u starszej pary. Mango mają zwykle przezarąbiste. Pani początkowo również rozmawiała ze mną dość niechętnie i opornie. Teraz zahamowania zniknęły i często wrzuci mi do torby gratisowo jakiś nieznany owoc do spróbowania.

Kolejna odkurzona sprawa, to moje cykliczne spotkania z Jeffem. Ponieważ kiedy ja wróciłem, On był w tym czasie na Bali dokąd jeździ regularnie co trzy miesiące, spotkaliśmy się dopiero pod koniec sierpnia. Na nowo podjął starania uczynić mój angielski znośnym, a nawet nieco więcej, przyzwoitym, zrozumiałym i płynnym. Angielski, angielskim, ale bardzo lubię z nim rozmawiać. Dla tych, którzy niewiedzą, gość ma sądzę sporo po sześćdziesiątce, ale jest niesamowicie żywotny i młody duchem. Nie pozuje na małolata i nie wstydzi przyznać, że wiele nowostek technicznych go przerasta, ale mimo wszystko stara się być z nimi na bieżąco. Ma niespożytą energię. Do tego jest dowcipny, zabawny i włada angielszczyzną wspartą bajeczną dykcją wyuczoną w dobrej, prywatnej londyńskiej szkole na Chelsea.

Dwa słowa na temat realizacji Nataliowego projektu kinematograficznego. Wciąż prze do przodu. 52 obejrzane filmy kinowe w czasie 52 tygodni. Wiem, że projekt cieszy się zainteresowaniem fejsbókowym i ma wielu zwolenników. Obecny stan licznika 37 filmów, 37 tygodni.

Błąkając się wieczorami po okolicy, postanowiliśmy przetestować bliskie naszemu miejscu zamieszkiwania masażernie. Brzmi przerażająco, ale zapewniam, krzywdy tam nie robią, a nawet w przeważającej większości przyjemności można doświadczyć. Skupiliśmy się na masażu stóp, a razu pewnego w sobotnie popołudnie  natchnieni chwilą  wybraliśmy się również do gabinetu SPA wymasować od stóp do głów, co ja osobiście lubię bardzo. W miejscu pierwszym, stópki nasze oddaliśmy w posiadanie starym Chinkom. Chinki jak to Chinki delikatność znają z opowiadań. Kiedy nadszedł czas, chińska masażystka splunęła i wbiła mi swoje chińskie i z pewnością komunistyczne paluchy z taką mocą w stópki, że momentami świadomość traciłem, przekonany, że to zabieg akupresury, a nie relaksującego masażyku. Od tych stóp to mnie tak do głowy prąd szedł, że wytrzeszczu dostawałem. Masującym Chinkom zdecydowane – nie! Po przeprowadzeniu badań na kilku losowo wybranych masażerniach, stwierdzamy, że Singapur na kolana masażem nie powala.

Kiedy tylko wrócili z australijskich wojaży, spotkaliśmy się jeszcze z Edytą, Michałem i ich stadem posiadania, nim w drogę do Polski wyruszyli. Dziewczyny są jakie były, Adacho zaś rośnie jak optymizm w narodzie, dlatego poradziłem, że może by mu tak piwka podlewać by wyhamować tendencję. W ciągu zaledwie dziesięciu dni, spotkaliśmy się trzy razy. Byliśmy na kolacji w knajpie Peranakan (ściąga tutaj i tutaj)Zarąbiste jedzenie. Ja byłem tam po raz pierwszy. Miś z wyżej wymienionymi był już wcześniej, podczas mojej nieobecności. W niedzielę wybraliśmy się na Sentose licząc jak cymbały, że nie będzie tłumów. Nie było tak źle. Dzień przed ich wylotem do Polski, wybraliśmy się do Koreańskiej restauracji na kolację.
Niestety wygląda na to, że Edyta była w Singu ostatni raz. Wcale się nie dziwię. Dziewczynki w Singapurze już się nudzą i Edyta również. Liczba atrakcji się wyczerpała. Poza tym Pola jest już starsza i nie może tak opuszczać szkoły jak to było w ubiegłym roku. Szkoda, bo ich polubiliśmy i miło było spotykać się całą zgrają, mimo, że Pola wciąż prawie się do nas nie odzywała. Na pocieszenie pozostaje nam pobyt Michała, który jakiś czas jeszcze tu będzie.

W coraz większym stopniu doceniamy walory naszego M. Przeprowadzka poprawiła nam końfort życia i  samopoczucie. Przed wyjazdem niewiele było czasu by tego doświadczyć. Obecnie z całą mocą utwierdzamy się w słuszności wyboru. Niemały balkon - pozwalający zmieścić stół, krzesła, zestaw roślinny i leżankę – stał się centrum naszego życia. Dodatkowym pokojem. Zadaszony i osłonięty przed słońcem tekowymi roletami stanowi idealne miejsce odpoczynku, spożywania weekendowego śniadania, kolacji, porannej kawy.

Nie skory jestem do pochwał, lecz te w tym miejscu wygenerować z siebie muszę. Przed wyjazdem z Polski nadałem zestaw dwóch paczek wyładowanych przeważnie wałówką. Standardy pocztowe w Polsce są mnie znane, więc i paczek zbyt wcześnie nie oczekiwaliśmy. Zdziwienie twarz mi wygło, kiedy tydzień po nadaniu paczek w Szczecinie pracownik Post Singapore dostarczył pierwszą (4 kg), a dzień później druga paczkę (18 kg). Odebrało mnie mowę. Dlatego chciałbym złożyć  podziękowania Poczcie Polskiej. Do podziękowań dołącza się moja żona Natalia, oboje słów wdzięczności odpowiednich nie mogąc przywołać w pamięci. Dziękujemy Ci Poczto!!! Polsko Poczto!

Zaległości nadrobione. Kartka z pamiętnika uzupełniona. Opowieść to głównie o mnie, lecz Miś dotarł do Singu miesiąc wcześniej i na swój sposób przetrawiał w nim lądowanie. Miejscowa prasa donosiła, że widziano Misia tańczącego kankana w kilku miejscach na stole i topiącego smutki w gorzale. Ile w tym prawdy, nie wiem? Fakt, w domowym barku jakby mniej.

Komentarze

  1. Dzien Dobry Panstwu. Ja w imieniu Zony Autora.
    Otoz Zona Autora nie rozpoznaje siebie w opisanym powyzej "Misiu". Albowiem Zona Autora to do-rany-przyloz kobieta i z cala pewnoscia nie "zwala sie" z lozka, tylko wstaje z niego z gracja.
    Zona Autora informuje rowniez, ze zdjecia to jednak fajna sprawa i postara sie z Autorem ponegocjowac :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Doniesień z raju komentować nie będę:-) U nas na obiad krokiety z "fuTurysty".
    Muszę się odezwać na priva, bo regularność Twoich wpisów mnie rozleniwia.
    Fajnie, że udało się dowalić Ruskim w siatę. Buziaki - Dorota.

    OdpowiedzUsuń
  3. WILK PRZEMÓWIŁ i jest LEKTURA z SINGAPURA
    z przyjamnościa się to czyta. Jakże inny świat. Uporządkowany i przewidywalny. Pozdrawiam z Czarnkowa.

    OdpowiedzUsuń
  4. 3 tydonie temu wysłałam pięć paczek z Serocka do Czarnkowa. Czekam i nie tracę nadziei. Na razie dołączam się do owacji na cześć Poczty Polskiej. Czas pokaże czy poczta w Czarnkowie też stanie na wysokości zadania. Szcześciarze z Singapura!

    OdpowiedzUsuń
  5. Cóż... Biega pare myśli po głowie mej, Wilku. Nie nadają sie do napisania. Musimy porozmawiać. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Singapurska wariacja na temat jedzenia wloskiego budzi we mnie znaczny niepokoj. Jeszcze nie odwazylam sie sprobowac. Poczta Polska nie jest wcale taka zla. A w porownaniu z finska - calkiem dobra. Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.